• Opublikowane 2 Październik, 2014

„Tak na wszelki wypadek” - o nowych trendach w podejściu do medycyny i leczenia

Obfitość współczesności miała zapewnić człowiekowi poczucie bezpieczeństwa, poprawić jego jakość życia – mamy więc leki na wszystko, terapie pozwalające poradzić sobie z każdym problemem, możliwości zmiany nawet najbardziej błahych mankamentów własnego ciała... Niestety rzadko zauważamy, jak wielość możliwości czyni nas niewolnikami medykalizacji.

Medykalizacja jest procesem, w wyniku którego naturalne zdarzenia wpisane w życie każdego człowieka traktowane są jako problemy medyczne, wymagające diagnozy i kontroli, z położeniem nacisku na patologię i leczenie. Narzuca ona specyficzny sposób traktowania problemów społecznych, wykorzystuje schematy medyczne do ich zrozumienia i wyjaśnienia, więc podsuwa także medyczne sposoby ich rozwiązania. Choć powszechnie uważa się, że jest ona dziełem lekarzy i koncernów farmaceutycznych, nie jest to do końca prawda - włącza się ona w nurt zmian kulturowych, związanych z globalizacją, kultem nauki, sekularyzacją i rozwojem technologicznym (w tym medyczno-farmaceutycznym). Medykalizacja wynika z „fatalnego zauroczenia” medycyną oraz z wiary w jej nieograniczone możliwości. Kreuje – lub chce kreować – przekonanie o nieśmiertelności i niezniszczalności ludzkiego ciała. Co więcej, odpowiada na ludzkie potrzeby: wiary w istnienie autorytetu, znalezienia zewnętrznych przyczyn swoich problemów oraz narcyzmu, realizowanego przez stawianie własnego ciała w centrum zainteresowania. Literatura mówi o dwóch rodzajach medykalizacji:

  • „z góry”, w której ludzie poddawani są kontroli ze względu na ich niewłaściwie zachowania oraz
  • „z dołu” - nazywanej samomedykalizacją.

 O ile w pierwszym rodzaju osadzenie człowieka w roli pacjenta pozwala na podejmowanie decyzji niezależnych od niego, o tyle w drugim osoba sama, w sposób nieuprawniony, wchodzi w rolę pacjenta, aby osiągnąć indywidualne korzyści.

Medycyna zawsze stanowiła dla szarego człowieka tajemnicę. Oczywiste jest, że konieczność posiadania wiedzy eksperckiej dała lekarzom władzę decyzyjną. Pytania i problemy, które niegdyś rozstrzygały systemy filozoficzne czy religijne, dziś są rozwiązywane przez medycynę: jak żyć i umierać, kto i kiedy narodzi się i umrze, jak odnaleźć szczęście i wychowywać dzieci. Medykalizacja to problem, który staje się znakiem rozpoznawczym naszych czasów.

Medykalizacja - trochę teorii

Już w latach 70. XX wieku pacjent zmienił się w klienta, a służba zdrowia w system usług. Praktycznie wszystko może zostać uznane za chorobę lub symptom choroby. Jednak czy nie napędzamy w ten sposób swojego strachu? Tworząc nowe choroby, zmieniamy zwykłe dolegliwości w problemy medyczne, lekkie objawy w ciężkie. Trywialnym symptomom nadajemy skomplikowane nazwy i poszukujemy coraz to nowszych sposobów na ich wyeliminowanie. Jesteśmy przy tym przekonani, że istnieje lek na wszystko, a farmakoterapia jest zawsze skuteczna. To przekonanie stanowi poważną konkurencję dla profilaktyki i terapii opartej na zmianie stylu życia. Idąc dalej, zaczynamy rozumieć zdrowie jako stan odbudowany dzięki terapii, a nie zasób zachowany przez pewien styl życia. Przy okazji pojawia się zjawisko zwane healthismem – to kult zdrowia, w którym witalność jest najwyższą wartością, a jej osiągnięcie najważniejszym celem. Wywołując sztuczne choroby, stwarzamy niebezpieczeństwo sztucznego życia, którego celem nie jest już po prostu przywrócenie czy zachowanie zdrowia (urynkowione zdrowie to holistyczne zdrowie) – celem nie jest życie, ale „pełne życie”. Trzeba pamiętać, że spór między naukowymi hipotezami nie odbywa się w neutralnej przestrzeni  – zawsze za plecami jednej z nich stoją interesy polityczne i finansowe, dla których wynik sporu nie jest obojętny. Zdaniem R. Moynihan, I. Heath i D. Henry dużo pieniędzy można wyciągnąć od zdrowych, którzy sądzą, że są chorzy. Czy grozi nam więc utworzenie państwa terapeutycznego, w którym „wszystkie problemy są problemami zdrowotnymi i wszystkie problemy zdrowotne są sprawą rządu”? Skoro przecież istnieją choroby infekcyjne i zakaźne, są one zagrożeniem zdrowia publicznego – a tym samym stają się sprawą publiczną.

Wiele zmienia się też w warstwie semantycznej języka. „Być chorym” oznacza dziś tyle, co „zwracać się o pomoc do lekarza”, a „choroba” stała się synonimem „stanu wymagającego interwencji medycznej”- rozstrzyga to z góry kwestię, czy stan jest na tyle poważny, że faktycznie wymaga interwencji, bo przesuwa akcent ze stanu na interwencję. Zabiegi językowe współgrają z nowym sposobem argumentacji – to powszechność leku traktowana jest jako dowód na powszechność choroby, a aprobata leku przez instytucje państwowe dowodzi, że dana choroba w ogóle jest chorobą. Społeczne reakcje na problem zmieniają się w reakcje medyczne.

Czy dojdziemy w końcu do momentu, w którym terapia poprzedzi diagnozę? Niestety, wydaje się to być bardzo prawdopodobne...

Zdrowy czy chory?

„Przychodzi baba do lekarza”... - a lekarz na pewno „coś” znajdzie, zgodnie z zasadą „pill for every ill”. Wykazy schorzeń co rusz uzupełniane są o nowe zaburzenia i syndromy (o niektórych z nich poniżej). Niejeden z nas cierpi zapewne na stan przedchorobowy - „przedcukrzycowy”, „przednadciśnieniowy” lub „przedosteoporozowy”. Stary podział na zdrowych i chorych zostaje wyparty przez „grupy ryzyka”. Oczywiście trzeba być wrażliwym na niepokojące sygnały, ale zastanówmy się, jak diagnoza „stan przednadciśnieniowy” odbija się na naszej psychice? Pacjentowi wzrasta natychmiast poziom stresu, który z kolei podnosi ciśnienie, tak więc... stan „przednadciśnieniowy” może w krótkim czasie stać się „nadciśnieniowym”. Według statystyk w USA 1/3 populacji (50 milionów osób!) cierpi na „przednadciśnienie”. Podobnie rzecz ma się z cholesterolem – zmiana granicy normy na bardziej restrykcyjną, dokonana przez 13 profesorów, czyni większość społeczeństwa niemieckiego chorą. Nietrudno się domyślić, że w tego rodzaju zmianach ważną rolę odgrywa aspekt ekonomiczny – nowe technologie, leki i terapie szukają dla siebie zastosowania. Kiedy w 2004 r. rząd Busha uznał otyłość za chorobę, natychmiast w ruch poszły: edukacja, prewencja, monitorowanie, kontrola, polityka żywieniowa, terapie, regulacje i przepisy prawne, służba zdrowia. Coraz częściej zdarza się również, że normalne stany diagnozowane są jako choroba - ale skoro norma staje się chorobą, to czy choroba, przez swoją powszechność, nie staje się normą?

Podobnie rzecz ma się z terapią: do wyboru, do koloru – ta zasada doskonale sprawdza się w dyskursie o medykalizacji. Gorąca kąpiel to hydroterapia, spacer w słoneczny dzień – fototerapia. Słuchanie dobrej muzyki czy malowanie to już nie hobby, ale muzyko- i arte- terapia. Oczywiście można być miłośnikiem zwierząt, ale trzeba pamiętać o możliwości wykorzystania pupila do dogoterapii czy felinoterapii. Niełatwo jest też być optymistą – dziś liczy się pozytywne myślenie. Przykłady można by mnożyć. W Polsce, żeby móc uprawiać jogę z pensjonariuszami domu opieki społecznej, trzeba to zgłosić jako choreoterapię. Jak się okazuje, terapia nie ma już leczyć, ale ma służyć wydłużaniu życia czy unikaniu chorób i starości...

Norma czy zaburzenie?

Każde nowe wydanie klasyfikacji DSM (Diagnostic and Statistical Manual of Mental Disorders) czy ICD (International Statistical Classification of Diseases and Related Health Problems) zawiera dłuższą listę syndromów, zaburzeń i chorób. Na nikim nie robi już wrażenia diagnoza ADHD, czyli zespołu nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi. O leczeniu farmakologicznym było już powyżej, jednak diagnoza taka ma też konsekwencje psychologiczne: zawsze jest etykietowaniem dziecka. Ponadto znany jest efekt Pigmaliona, oznaczający zjawisko, zgodnie z którym ludzie wykazują tendencję do zachowywania się zgodnie z tym, czego oczekują od nich inni – jeśli nauczyciel spodziewa się, że dziecko z ADHD przez swoje zachowanie będzie uniemożliwiało przeprowadzenie lekcji, to zapewne tak właśnie będzie. Diagnoza rodzi też wiele spięć w kontaktach nauczyciel-rodzic: można spotkać się pretensjami rodziców „czego pani chce od mojego dziecka, przecież ono ma ADHD”. Jednym z bardziej kontrowersyjnych jest też tzw. symptom Wendera – wg niego nawet recepcjonistka może wystawić diagnozę dziecku siedzącemu w poczekalni, na podstawie zaobserwowanego ruchu nogi czy samej stopy. W klasyfikacjach pojawiają się też takie jednostki jak zaburzenie opozycyjno-buntownicze, niewiele różniące się od nonkonformizmu czy też fobia społeczna, która może być mylona ze zwykłą nieśmiałością.

Wiele kontrowersji może budzić usunięcie z opublikowanej w 2013 roku klasyfikacji DSM V tak zwanego „wyjątku żałoby” (grief exclusion). Dotyczy on diagnozowania depresji wielkiej i wyklucza postawienie takiej diagnozy u kogoś, kto niedawno doświadczył straty bliskiej osoby. W DSM III owo „niedawno” oznaczało kilka lat, w DSM IV zostało skrócone do dwóch miesięcy, w DSM V natomiast –  wynosi dwa tygodnie. Jako argument za słusznością skrócenia okresu żałoby przedstawia się umożliwienie ludziom wcześniejszego skorzystania z możliwości leczenia. Idea w warstwie językowej piękna, ale w praktyce – dehumanizująca. Takie i podobne praktyki mogą w niedługim czasie doprowadzić do powstania społeczeństwa „robotów” lub – z drugiej strony – spowodują spadek zaufania do lekarzy, bo pacjent będzie bał się przyznać, że cierpi. Problem rodzi też pytanie o to, czy medykalizacja w przewrotny sposób nie zniszczy samej istoty medycyny – przecież lekarz miał być tym, który jest także blisko pacjenta, jest jego powiernikiem i przyjacielem, tymczasem poprzez proces medykalizacji społeczeństwa lekarz staje się maszynką do wyszukiwania i diagnozowania każdego najmniejszego odstępstwa od „matrycy”.

Zmiany w myśleniu

Medykalizacja ma też niestety swoje oblicze psychologiczne. Coraz bardziej rozpowszechniony staje się pogląd, że nie da się rozumieć człowieka bez przeszkolenia. Coś najbardziej naturalnego – macierzyństwo, opieka nad dzieckiem – stało się sprawami wymagającymi kursów i szczególnych umiejętności. Nie da się już „ot tak” wychowywać dziecka, triumf święci „odpowiedzialne macierzyństwo”. Dlaczego? Być może podpowiedź kryje się w fakcie, iż łatwiej jest zarządzać populacją przez ścisłą kontrolę rodziny. Tak więc rodzina staje się obiektem badania i źródłem patologii, a rodzice to główni podejrzani o bycie przyczyną schorzeń i „problemów osobistych”. Patologia nie jest już skutkiem zaniedbań, ale „braku kwalifikacji” do bycia matką czy ojcem. Można snuć powoli makabryczną wizję świata przyszłości, w którym wychowywać dzieci pozwoli się tylko rodzicom po odpowiednich kursach i egzaminach. Co więcej, medykalizacja wywiera wpływ również na sposób rozwiązywania rodzinnych problemów – przyjętym społecznie sposobem reakcji na bezdzietność była adopcja, medycyna proponuje natomiast ingerencję w naturę, od mało inwazyjnych sposobów leczenia po zapłodnienie in vitro włącznie.

Jeszcze niedawno w przekonaniu większości zagrożenia dla bezpieczeństwa człowieka kryły się „wewnątrz” - były to irracjonalne pragnienia, słabość woli, zły charakter, szalone zamiary. Powoli niebezpieczeństwo przeniosło się „na zewnątrz” - jest nim zanieczyszczenie środowiska, wypadki, przestępczość, puste kalorie, nałogi. Medykalizacja umacnia przekonanie o słabości podmiotu, o braku wpływu jednostki na jej własne zdrowie i życie. „Pragnienie” w świadomości ludzi zostało zastąpione przez „pokusy”, ulegamy „im”, a nie „sobie”. To wszystko wpływa ujemnie na poczucie kontroli, którego poziom ma związek z naszym samopoczuciem i zdrowiem... Po raz kolejny coś, co miało uwolnić człowieka od „bolesnego” poczucia odpowiedzialności, wyrządza więcej szkody niż pożytku. Spadek poczucia odpowiedzialności ma swój wyraz w podejściu do uzależnień. Skąd się wzięło myślenie, że coś jest trudne? Nie wiemy. Każdy z nałogowych palaczy uważa jednak rzucenie palenia za „trudne do zrobienia” - nasz mózg natomiast interpretuje to sformuowanie jako „za trudne”. Prawda natomiast jest taka, że zmiana starego nawyku wymaga świadomej uwagi i ćwiczenia. Co więcej – za zachowania nawykowe odpowiada niedominująca półkula mózgu, zaś za zachowania świadome – dominująca. Mimo to w mediach także promuje się przekonanie, że zerwanie z nałogiem jest trudne. Cel jest prosty – skłonić konsumenta do zakupu „wspomagaczy” - gum, plastrów, e-papierosa. Podobne przekonania pokutują też niestety w wielu grupach terapeutycznych, takich jak Wspólnota Anonimowych Alkoholików, której członkowie myślą schematem: „jestem alkoholikiem i już nim pozostanę”. Takie przekonanie przenosi ciężar odpowiedzialności za uzależnienie z podmiotu na bliżej nieokreśloną „chorobę”. Zerwanie z nałogiem jest „trudne” także dlatego, że powoduje problemy natury społecznej - często zdarza się, że człowiek, rezygnując z nałogu, traci także grupę koleżeńską. Medykalizacja przez uznanie nałogu za chorobę tworzy mechanizm wsparcia społecznego dla kogoś, kto decyduje się rzucić picie czy palenie.

Chodzące dzieła sztuki

Kobiety mają po prostu pecha. Praktycznie każda dziedzina ich życia – od rozrodczości i seksualności po starzenie się – jest objęta jakąś formą medykalizacji. Wielu wychodzi z założenia, że kobieta w stanie naturalnym jest potencjalnym przedmiotem wielu udoskonaleń. Neutralne cechy wyglądu – takie jak gęstość rzęs czy rozmiar piersi – są poddawane dokładnej, prawie matematycznej analizie i w razie wykrycia najmniejszej niedoskonałości kobieta może skorzystać z szerokiego wachlarza leków i terapii, nieraz inwazyjnych. Świetnym przykładem jest micromastia – czyli po prostu mały biust, w mniemaniu niektórych wymagający interwencji chirurgicznej. W literaturze pojawiło się również pojęcie hipotrichozy rzęs, czyli „choroby” polegającej na ich małej gęstości i nieodpowiedniej długości – co ciekawe, problem stał się głośny po tym, jak jedna z firm wypuściła na rynek środek „leczący” ową „chorobę”... Poddawanie się coraz to nowym zabiegom nie jest tylko kwestią próżności czy kosmetyki; kobieta, która nie zdecyduje się skorzystać z owych metod udoskonaleń, może narazić się na ryzyko utraty szacunku społecznego – bo „mogła, a nie zrobiła”.

Ciało ludzkie zostało automatycznie wpisane w proces estetyzacji codzienności. Współczesne wzorce kulturowe są bezlitosne dla osób niedoskonałych fizycznie. Pragniemy więc być piękni, młodzi, sprawni, atrakcyjni seksualnie i wkładamy w to wiele wysiłku i pieniędzy. O ile chirurgia plastyczna miała na celu poprawianie defektów, o tyle kosmetyczna służy doskonaleniu wyglądu, nie zdrowia czy sprawności. Pułapka polega na tym, że bój o sprawność fizyczną czy atrakcyjność nigdy się nie kończy – nie jest to skala z granicami, zawsze można być jeszcze piękniejszym i jeszcze sprawniejszym. Otwierające się przed medycyną dzięki technologii nowe możliwości sugerują człowiekowi, że „potrafimy to zrobić” oznacza „musisz to zrobić”. Często w zmianie wyglądu pacjent widzi szansę na poprawę sytuacji rodzinnej, zawodowej, relacji z innymi. Dzięki ciału pragniemy być szczęśliwi, a medykalizacja mami nas obietnicami spełnienia tych pragnień.

Rodzić się i umierać - po ludzku?

Medycyna przez ostatnie 50-60 lat przekonała kobiety, że nie wiedzą, jak się rodzi. Przede wszystkim panuje powszechne przekonanie, że poród jest równoznaczny z ogromnym bólem, chociaż już w latach 70. XX wieku Frederick Leboyer argumentował, że nie jest to prawdą. Przez całe lata kobiety rodziły naturalnie, dziś do debaty publicznej co jakiś czas trafia walka o refundację znieczulenia dla rodzących. Na porodówkach nadal króluje pozycja leżąca, mimo że jest ona wygodna raczej dla personelu niż dla matki i dziecka. Jednak największym absurdem są tzw. „planowane porody” - matka wybiera wraz z lekarzem odpowiadający jej termin, w którym ma się odbyć poród – oczywiście za pomocą cesarskiego cięcia, które przedtem zarezerwowane było tylko dla wyjątkowych przypadków. Tymczasem według danych statystycznych w 2006 roku w USA odsetek ciąż rozwiązanych przez cesarskie cięcie wyniósł 31,1 % a w Polsce w 2011 roku ponad 36%. To nie fizjologia jest straszna, tylko to, co z nią robimy.

Zgodnie z systemem wartości współczesnej zachodniej cywilizacji starość i śmierć reprezentują życie „niskiej jakości”. Dowodem może być na to choćby tytuł rozdziału w jednym z poradników: „starzenie się to błąd”. Powszechnym zjawiskiem jest pozbywanie się starszych i chorych członków rodziny przez oddawanie ich, choćby tylko na okres wakacyjny, do szpitali czy domów opieki. Za powód można uznać m.in. zanikająca wspólnotowość społeczeństwa i przekonanie, że przemijanie jest równoznaczne z traceniem. Czy na pewno? Filozofia wschodu głosi, że życie jest zmianą, ciągle „trochę umieramy”. Zachodnie myślenie jest zgoła inne – śmierć ucina, kończy, jest porażką. Starość i śmierć, tak przecież naturalne, stały się społecznym tabu i obiektem strachu. Poprzez proces medykalizacji staramy się do ostatnich chwil zachować ciało w „jak najlepszym stanie”, a śmierć wypchnąć z domu w rejon szpitala czy hospicjum. Jeszcze nie tak dawno umierająca w domu babcia miała dookoła siebie dzieci i wnuki, dziś nawet nastolatków odgradza się od faktu śmierci. Powoduje to wzrost strachu przed umieraniem, ponieważ przestaje to być proces naturalny, znajomy i widziany, a zaczyna być czymś owianym tajemnicą, o czym rozmawia się tylko przyciszonym głosem. Co się jednak stanie, jeśli mimo wyszukanych zabiegów dzieci (ale i dorośli) zetkną się w końcu ze śmiercią twarzą w twarz?

Życie w cieniu apokalipsy

Poddając się procesowi medykalizacji, zdrowi układają życie i prowadzą je tak, jakby już byli chorzy. Kontrola ryzyka z konieczności zamienia dom w klinikę, a życie w unikanie choroby, które (jako postać troski o siebie) staje się sposobem organizacji życia. Nawet miłość wyparta jest przez kwestię zdrowia związku, relacje intymne dotyczą zdrowia – więc wymagają profilaktyki. W życiu nie chodzi już o „zwyczajny” sukces, ale o „sukces holistyczny” - tzn. taki, któremu towarzyszy poczucie wolności, doświadczenie szczęścia i zdrowi – jeśli zabraknie któregokolwiek z tych elementów, człowiekowi nie wolno uważać życia za spełnione. Medykalizacja zabija smak i pozbawia apetytu; jeśli znaczenie wszelkich praktyk jest redukowane do profilaktyki i terapii, to muszą mieć one gorzki smak lekarstwa.

Co więc możemy zrobić? Czy najlepiej uciec i zamieszkać w jaskini? A może trzeba zrezygnować z opieki medycznej i zacząć leczyć się na własną rękę? Żaden z tych wniosków nie wydaje się być uprawniony. Nie wolno nam zapomnieć, że zdobycze medycyny są dla nas dobre i w interesie człowieka leży dalszy jej rozwój. Także postęp techniczny i farmakologiczny ma na celu ułatwienie życia i podniesienie jego jakości. Do każdych „nowinek” warto jednak podchodzić z dystansem i dozą zdrowego rozsądku, tak, aby to człowiek korzystał z medycyny, a nie medycyna z człowieka.

Bibliografia:

  1. E. Banaszak, R. Florkowski, Medykalizacja jako forma dyskursu o ciele
  2. Blog Jedzenie ma znaczenie, dostęp online: http://goldenspoon.blox.pl/html/1310721,262146,21.html?584239
  3. Z. Bauman, 44 listy ze świata płynnej nowoczesności
  4. M. Jacyno, Kultura indywidualizmu
  5. T. Gabiś, M. Rolik, Kilka uwag o państwie terapeutycznym, artykuł dostępny online: [http://nowadebata.pl/2012/03/18/kilka-uwag-o-panstwie-terapeutycznym]
  6. „Pigułka szczęścia – jak medycyna zniszczyła męską seksualność”, artykuł dostępny online: [http://seks.wieszjak.pl/psychoseksuologia/301128,Pigulka-szczescia-jak-medycyna-zniszczyla-meska-seksualnosc.html]
  7. Majchrowska, Socjologiczne mechanizmy medykalizacji zdrowia w społeczeństwie ponowoczesnym. Próba analizy na przykładzie społeczeństwa polskiego. [w:] K.Popielski, Zdrowie i choroba w kontekście psychospołecznym
  8. Frederick Leboyer, „Narodziny bez przemocy”
  9. http://usatoday30.usatoday.com/news/health/2008-01-07-csections_N.htm

Autor: Marta Banout


Pomoc psychologiczna

Studenci i Doktoranci Uniwersytetu Śląskiego mogą korzystać z bezpłatnego wsparcia psychologicznego i poradnictwa w Centrum Obsługi Studenta.

Skontaktuj się ze specjalistami w następujących obszarach:

W celu ustalenia terminu indywidualnej konsultacji psychologicznej prosimy o kontakt drogą elektroniczną lub telefonicznie.